15 czerwca 2017

6. Święta, święta i po świętach

Sam został obudzony w sposób iście brutalny.
– Ty też mnie pocałowałeś! – warknął Lucyfer, ale niezbyt głośno, bowiem uwaga innych mieszkańców domu nie była mu potrzebna, robiąc przerwę między każdym wyrazem i akcentując ostatni z nich uderzeniem Sama poduszką w plecy.
Ten poderwał się z pozycji leżącej do siedzącej w ułamku sekundy.
– Słucham? – oburzył się, nagle całkowicie przytomny.
– Ruszałeś ustami i wywijałeś językiem.
– Mój język próbował się ukryć przed twoim.
– W moich ustach?! – Lucyfer uniósł głos, odrzucając od siebie poduszkę. – Kiepska kryjówka, bo mój język od razu go znalazł. Przyznaj się.
– Zgoda! Jestem dobrze wychowany. Jeżeli ktoś cię całuje, należy zareagować pozytywnie!
– Więc o co ci chodzi?
– Mi? Ależ o nic.
Zgrywanie idioty nigdy nie stanowiło dla Sama problemu.
– Nie zaczyna się rozmowy, a potem jak gdyby nic gasi światło i odwraca.
– A może tylko tyle ci chciałem powiedzieć?
Sam założył ręce na piersi i spojrzał na Lucyfera wyzywająco. Ten z kolei odchylił głowę do tyłu i zakrył sobie oczy.
– Tak się składa, że rozmowa to wymiana zdań między dwoma osobami, więc teraz to ja ci coś powiem. Cały wczorajszy dzień mnie ignorowałeś, a na sam koniec zrzuciłeś na mnie tę bombę i… i… i zasnąłeś! Nawet nie wiem, co zrobiłem, by sobie na to zasłużyć.
Sam zacisnął zęby, chcąc stłumić budującą się w nim złość. Jak on śmiał go oskarżać? W dodatku nie widział w tym swojej winy! Och, cóż za wstrętny, podły...
– Więc uważasz, że nie zrobiłeś absolutnie nic? – spytał. Jego spokojny ton głosu widocznie wprawił Lucyfera w zakłopotanie. – Że naskoczyłem na ciebie bez powodu?
Lucyfer nie odpowiedział od razu.
– No... tak – powiedział, jakby to była oczywista oczywistość.
– Czyli faktycznie nie mamy o czym rozmawiać. Po śniadaniu wracamy, bądź gotowy.
– Sam, nie rozumiem...
– I nie każ mi czekać – wciął mu się w zdanie, po czym wstał z łóżka, chwycił parę spodni i koszulę i wyszedł z pokoju, trzaskając drzwiami.
Szybko poszedł do łazienki, gdzie pozwolił sobie na ciężkie westchnięcie, a następnie przebrał się i przemył twarz, ale próba powrotu do normalności nie przyniosła zamierzonego skutku. Ręce trzęsły mu się niepohamowanie, a serce waliło jak dzwon. Nie chciał tego tak kończyć, w ogóle nie chciał tego kończyć. Chciał zaprosić Lucyfera na kawę i wyjawić mu prawdę. Odmowę twarzą w twarz przyjąłby znacznie lepiej niż potajemne narzekania i wyrzuty, cywilizowaną odmowę z należytym szacunkiem.
Czuł się jak ostatni głupiec.
Trudno, załatwi to szybko, jakby odrywał stary plaster – raz a porządnie. Później wyrzuci plaster do kosza, z kolei kosz wsadzi do większego śmietnika, śmietnik ten podpali, a wokół niego odtańczy taniec przegranych i potępionych przez los. Pewnie tego samego dnia skończy w najbliższym barze, wlewając do gardła tanią szkocką, byleby się odurzyć, ale czyż nie na tym polegało życie? Na popełnianiu błędów, wyciąganiu wniosków i leczeniu złamanego serca podejrzanym alkoholem?
– Święta, święta i po świętach – mruknął rozgoryczony i wyszedł z łazienki.
W korytarzu spotkał Benny'ego, który uśmiechnął się na jego widok.
– Cześć, Sammy.
– Mhm. Hej.
– Ou, widzę, że ktoś wstał lewą nogą. Co się stało?
– Nic. – Machnął ręką. – Wszystko w porządku.
– Na pewno? – Przyjrzał mu się bliżej. – Jakoś nie wyglądasz...
– To nic. Po prostu ciężko jest wrócić do rzeczywistości. Nie wierzę, że to już koniec, że za niedługo znowu do pracy. – Zaśmiał się niezręcznie, co zabrzmiało jak kaszel. – No nic, nie będę cię zatrzymywał. Muszę się jeszcze spakować.
– Kiedy wyjeżdżacie?
– Po śniadaniu.
Zapadła cisza, podczas której Benny wyraźnie coś kontemplował. Samowi ani trochę się to nie spodobało.
– A jak tam sprawa z Lucyferem? – spytał przeciągle, doszukując się jakichkolwiek zmian w mimice Sama.
Równie dobrze mógł odkryć karty, rzecz jasna nie wszystkie, bo zdawał sobie sprawę, że Benny nie dałby mu spokoju przez najbliższą wieczność. Jako jedyny znał prawdę, nie licząc Charlie, istniało więc prawdopodobieństwo, że będzie zadawał pytania, a pytania to coś, z czym Sam nie miał zamiaru się mierzyć.
– To chyba nie jest to, czego szukałem – przyznał. Niedopowiedzenie! – W sensie Lucyfer. Za bardzo się różnimy.
– A powiedziałeś mu...?
– Nie – przerwał ostro, zbyt ostro. – Nie i niech tak zostanie. Nie chcę brać udziału w walce, która i tak z góry jest przesądzona. – W tej kwestii akurat nie kłamał.
– Przykro mi, Sam. Serio. Byłem pewny, że między wami coś... No wiesz.
– Wiem, na początku ja też byłem, no ale... Trudno. C'est la vie.
– C'est la vie w rzeczy samej – powtórzył i podrapał się po brodzie w zamyśleniu. – No to do zobaczenia na śniadaniu.
– Widzimy się.
Stojąc na środku korytarza, ze zwiniętymi ubraniami w dłoni, we własnym domu, nie wiedział, dokąd ma się udać. Teraz i na większą skalę. Nie sądził, by udało mu się ot tak zapomnieć o jasnowłosym mężczyźnie, którego jeszcze wczoraj uważał za promyk nadziei w swoim nudnym, bezbarwnym życiu. Może jednak powinien dać szansę Gadreelowi? Albo całkowicie odciąć się od randkowania, jako że ewidentnie nie był do niego stworzony?
Czuł się jak dziecko we mgle. Będąc tutaj, nie musiał się bać, lecz po opuszczeniu znajomych ścian, sam na sam z Lucyferem, nie miał pojęcia, czego się spodziewać. Odwiezie go w milczeniu i co potem? Wróci do swojego pustego mieszkania i rozpocznie proces umierania, to potem.
Wypuścił powietrze ze świstem i ruszył do kuchni. Raz a porządnie. Poradzi sobie.

~*~

– Och, kochani moi, odwiedźcie nas wkrótce!
– Tak, mamo, postaramy się – parsknął Sam, wywracając oczami. Nie miał serca jej mówić, że już więcej nie zobaczy Lucyfera. – Gdy tylko dostanę urlop.
– Będę tęsknić. Tak szybko wyjeżdżacie, nawet nie zdążyłam się wami nacieszyć!
– No i co robisz – odezwał się Dean karcącym tonem. – Mama przez ciebie płacze, nie wstyd ci?
– Nie płaczę, nie płaczę, po prostu się wzruszyłam.
– Mary, przestań, bo i ja zacznę – powiedział Lucyfer nad wyraz teatralnie z dłonią na piersi. – Ja też liczę na to, że Sam prędko mnie tu przywiezie.
Sam starał się nie patrzeć na uśmiech Lucyfera, jednak zadanie to okazało się znacznie trudniejsze niż na papierze, ponieważ ten koleś uśmiechał się cały pieprzony czas! Nie, nie będzie się denerwował. Jeszcze kilka minut do zwieńczenia Operacji: Święta. Wytrzyma.
– Chodź, chciałbym uniknąć korków.
Nie czekając na Morningstara, Sam skierował się do swojego samochodu. Usłyszał ostatnie podziękowania i pożegnania, po czym z trzaskiem zamknął za sobą drzwi. Przedłużanie tej chwili to zły pomysł. Gdy w końcu Lucyfer wpakował się na siedzenie obok, wyciągnął telefon z kieszeni i zaczął agresywnie pisać jakąś wiadomość tekstową, ale Sam nie zwrócił na to uwagi – skupił się na bezpiecznym wyjechaniu z oblodzonego wjazdu. Dopiero trzecia próba zakończyła się sukcesem.
W drodze powrotnej towarzyszyła im niezręczna cisza, która z każdą milą zaczęła ciążyć coraz bardziej i bardziej, tylko czasem przerywał ją dźwięk SMS–a wydobywający się z komórki Lucyfera. Sam nie pofatygował się, by włączyć radio, co być może było błędem, uświadomił sobie, bo słysząc głośny, miarowy oddech mężczyzny, zalewała go fala irytacji. Chciał mu coś powiedzieć, ale jakaś wewnętrzna siła go przed tym blokowała, zaklejając szczęki i zaplątując język, bowiem nie widział sensu w wystawianiu się na atak Lucyfera. I tak Lucyfer „nie dawał z nim dłużej rady”, więc po co miałby wdawać się w rozmowę? Nie, Sam musiał zachować twarz. Zawiezie go we wskazane miejsce, zapłaci i zapomni o tych parszywych świętach.
Na jego nieszczęście, Lucyfer postanowił mu tego nie ułatwiać.
– Czyli będziemy udawać, że nic się nie stało? – spytał po kilkunastu minutach jazdy.
– Przecież nic się nie stało – odpowiedział lekko.
– Zatrzymasz się? Chciałbym zapalić.
Komplikacje. Wszędzie komplikacje.
Włączył kierunkowskaz i skręcił w lewo, wjeżdżając na parking zamkniętego sklepu. Zgasił silnik, a wtedy Lucyfer otworzył drzwi i spojrzał niecierpliwie na Sama.
– Nie wychodzisz?
Podczas podróży do rezydencji Winchesterów wyszedł.
– Nie.
Czasy się zmieniły.
Wybijał palcami na kierownicy przypadkowy rytm, gdy telefon Lucyfera, który ten zostawił na siedzeniu, zawibrował. Na ekranie wyświetliło się znane mu imię. Baltazar. Jego też obwiniał. A czemu by nie, jak wszystkich to wszystkich. Obwiniał siebie, Lucyfera, Baltazara, Charlie i wszelkie bóstwa tego cholernego świata. Wiedział, że zachowywał się żałośnie i nieracjonalnie, lecz rany były zbyt świeże, podejmowanie dorosłych decyzji zostawił na później.
Lucyfer na powrót znalazł się w aucie.
– Masz nieodebrane połączenie – mruknął Sam.
Westchnął ciężko, rozsiewając wokół siebie zapach papierosów.
– To nie mogłeś, no nie wiem, dać mi znać, gdy dzwonił?
– Czy ja jestem twoją sekretarką?
– Wypadałoby z czystej przyzwoitości?
– Wiesz, co jeszcze by wypadało z czystej przyzwoitości? – On mu będzie mówił o przyzwoitości? To przelało szalę goryczy. – Łaskawie poinformować mnie, że nie chcesz dalej ciągnąć tego naszego chorego układu.
Lucyfer zamrugał trzy razy i skrzywił się malowniczo.
– O czym ty, kurwa, mówisz?
– Przestań udawać – warknął rozeźlony.
– Sam, naprawdę nie wiem, o co ci...
– Słyszałem cię wczoraj! Okej? Słyszałem twoją rozmowę z Baltazarem – dodał ciszej.
To skutecznie ucięło wymówki Lucyfera, który wpatrywał się w Sama nieprzeniknionym wzrokiem i rozchylonymi ustami. Między jego jasnymi brwiami pojawiła się malutka zmarszczka, sugerująca konsternację lub zakłopotanie spowodowane przyłapaniem go na gorącym uczynku, czego niewątpliwie się nie spodziewał.
– Słyszałeś mnie? – spytał ostrożnie.
– Ta. Dokładnie. Teraz wiem, co o mnie myślisz. I skoro tak bardzo boli cię na mój widok, dlaczego drążysz temat, hm? Dlaczego po prostu nie dasz mi się w spokoju odwieźć?
Lucyfer jedynie przyłożył dłoń do policzka i popatrzył na Sama, jakby ten był głupiutkim dzieckiem, kompletnie nieświadomym swojego otoczenia i przedstawionych przed nim faktów, jakby w jednej chwili zakwestionował zdolność Sama do logicznego myślenia, i zanim Sam zdążył doszukać się w jego spojrzeniu czegoś więcej, Lucyfer parsknął.
Parsknął!
– I czemu się śmiejesz? – prychnął Winchester.
– Bo jesteś kompletnym idiotą.
Skąd znalazł w sobie siłę na powstrzymanie przemożnej chęci mordu, nie miał pojęcia, ale cieszył się, że udało mu się ją poskromić. Siedzieli w jego nowym samochodzie, zmywanie plam krwi z tapicerki zajęłoby mu wieczność.
– Masz pięć sekund, by to odwołać.
– Nie, nie. Nie odwołam tego, bo to prawda. – Lucyfer założył ręce na piersi, co wydało się Samowi bezczelne i aroganckie, ale mężczyzna ukrócił zaplanowaną przez niego tyradę: – W jakim ty świecie żyjesz? Czy kiedykolwiek wyciąganie pochopnych wniosków komuś się przysłużyło? Słońce – wziął głęboki wdech – opacznie to wszystko zrozumiałeś.
– Ach tak?
– Ach, kurwa, tak! Sammy, Boże... – Ukrył twarz w dłoniach i jęknął niczym zdychające zwierze. – Racja, jak się tak nad tym zastanowić, to, co powiedziałem, nie brzmiało najlepiej. I przepraszam cię za to.
– Za późno na przeprosiny – wtrącił.
– Zamknij się i daj mi dokończyć. To, co usłyszałeś... To było wyjęte z kontekstu.
Zmrużył oczy. Ze wczorajszej konwersacji Lucyfera i Baltazara jasno wynikało, że obecność Sama to coś, co Lucyferowi przeszkadzało w cieszeniu się życiem. Słyszał każde słowo.
– Winny się tłumaczy – powiedział ze złośliwym uśmiechem i przekręcił kluczyk w stacyjce.
Lucyfer złapał go za przegub.
– Sam, przysięgam, że nie kłamię. Nie potrafiłbym cię okłamać. Ja... – urwał, a następnie oblizał dolną wargę.
– Ty co? Śmiało, mamy cały dzień.
– Tak, gadałem z Baltazarem o tobie, ale nie w sposób, o jaki mnie podejrzewasz. Ta praca... Jeszcze przy żadnym... Ja nigdy...
– No wykrztuś to z siebie!
– To nie takie proste! – zdenerwował się. – Postrzegasz mnie za kolesia, któremu się płaci, żeby udawał. Że lubię to robić. I może przez większość czasu tak jest, ale przy tobie... to... to co innego. Sammy, jesteś zajebistym facetem i cholernie żałuję, że poznaliśmy się w takich okolicznościach.
Powoli przetrawiał serwowane mu informacje, jednak wciąż nie mógł się rozeznać w sytuacji. Lucyfer nim nie gardził? Co w takim razie miał na myśli? Sam nawet nie zauważył, że wokół jego nadgarstka wciąż ciasno oplatały się długie palce Morningstara.
– Nie nadążam – powiedział Sam i wyswobodził się z uścisku mężczyzny. – Dlaczego?
– Bo jesteś moim klientem i to nieetyczne.
– Co jest nieetyczne?
– To, że przez ostatnie dni ja wcale nie udawałem – przyznał szeptem i zwiesił głowę. – Starałem to w sobie stłumić i, tak, wiem, jak to wygląda. Ale nic na to nie poradzę, okej? Najważniejsze było dla mnie to, by twoja rodzina w nas uwierzyła i przestała cię męczyć, to był mój pieprzony priorytet. Ty nim byłeś. Zgubiłem się po drodze. Przestałem stawiać granicę między pracą a uczuciami, a gdy się zorientowałem... było za późno.
– Chcesz powiedzieć, że...
– Tak, dokładnie to chcę powiedzieć. Zadzwoniłem do Baltazara i zapytałem, co mam robić, ale ten kutas nawet mnie nie słuchał. Dowiedziałem się, że znalazł mi kolejnego gościa, więc się wkurwiłem, to chyba wiesz, bo nie chciałem myśleć o tym, że  z dnia na dzień będę musiał o tobie zapomnieć i udobruchać rodziców kogoś, na kim w ogóle mi nie zależy.
– Czekaj. – Uniósł rękę. – Zależy ci na mnie?
Lucyfer spojrzał mu w oczy i w milczeniu skinął głową, przez co serce podeszło Samowi do gardła, które nagle wyschło na wiór. Próbował przełknąć ślinę, co mu się jednak nie udało, po czym przeczesał nerwowo włosy, byleby zająć czymś trzęsące się dłonie.
To był sen. Bo czy w życiu Sama zdarzały się podobne przypadki?
– Gdzieś pomiędzy naszymi długimi rozmowami, głupimi sprzeczkami, wspólnym śmiechem i żartami, zakochałem się – powiedział nieśmiało.
– No popatrz...
– Nie, nie oczekuję litości ani łaski. Możesz podwieźć mnie na jakiś przystanek autobusowy, nie będę ci miał tego za złe. Nie mam prawa ci się narzucać.
– A jeśli ci powiem – zaczął i niepewnie złączył palce swoje i Lucyfera – że chciałbym cię zaprosić na kawę?
Lucyfer zamarł w bezruchu, wpatrując się w ich dłonie.
– To poważnie się zastanowię, czy ty aby nie jesteś chory na umyśle.
Sam zaśmiał się, głośno i szczerze i pierwszy raz od kilku godzin poczuł, że może oddychać, że może nie wszystko było stracone, że istniała szansa, chociażby sam cień, ale istniał i dawał mu nadzieję na lepsze.
Podejmie się ryzyka.
Determinacji mu nie brakowało.
Szablon wykonała Shalis dla WioskaSzablonów przy pomocy AlexOloughlinFan, subtlepatterns.