9 czerwca 2017

5. Czas na komplikacje

Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że zasnął w momencie zamknięcia oczu. Chciał w ten sposób ukrócić rozmowę z Lucyferem, w ogóle się w nią nie wdawać, a najlepiej uciec z kraju i żyć pod przybranym pseudonimem gdzieś na wschodzie Europy, między starymi, rosyjskimi kobietami, w otoczeniu wysokoprocentowej wódki i niedźwiedzi. Tak, ta wizja wydawała mu się zdecydowanie bardziej kusząca niż wymiana kilku przesyconych podtekstem seksualnym zdań z mężczyzną leżącym obok niego. Który po trzydziestu minutach zaczął cicho pochrapywać i wiercić się jak opętany.
Koniec z tym. Od teraz Sam nie da sobie mydlić oczu. Nie był przecież jakąś zabawką ze sklepu „Wszystko za dolara”, nie da sobą tak pomiatać! Od teraz łączył go z Lucyferem jedynie kontrakt na trzy stówy. Wyłącznie interesy, nic więcej.
Decyzja ta nie zmieniła jednak faktu, że dziwne wrażenie ścisku w żołądku i zbyt szybko bijące serce nie pozwoliło mu zasnąć przez kolejne dwie godziny. Lucyfer w tym czasie zdążył wypróbować każdą znaną światu pozycję jogi dla zaawansowanych, wymamrotać całą shakespeare'owską tragedię i owinąć się wokół niego niczym wąż, a mniej więcej o pierwszej w nocy zdążył też wymknąć się na papierosa, z którego wrócił po niemalże czterdziestu minutach. Gdy wrócił, pokój Sama wypełnił się zapachem dymu i ciężką atmosferą. I mimo, że Sam dzielnie udawał, że spał, coś wisiało w powietrzu. Cóż. Cokolwiek to było, mogło poczekać do rana.

~*~

Obudził się wcześnie, choć w zasadzie nie miał pewności, czy w ogóle zasnął, czy po prostu się poddał i zaniechał wszelkim próbom zaśnięcia. Nie odważył się zerknąć na śpiącego Lucyfera.
W każdym razie w kuchni znalazł się o szóstej rano. Nie spodziewał się, że kogoś tam spotka o tak nieboskiej godzinie, dlatego zdziwił go widok Benny'ego trzymającego w dłoni kubek z parującą kawą.
– O, cześć, Sammy.
– Cześć – mruknął sennie i zabrał się za parzenie kawy. Woda w czajniku wciąż była gorąca. – Już na nogach?
– O to samo mógłbym zapytać ciebie.
Postanowił zignorować jego wymowny ton. Nie miał siły na dwuznaczne rozmowy, które tak naprawdę toczyły się wokół innego tematu, był zbyt zmęczony i rozdrażniony.
– Wczoraj się wyspałem.
Dwie łyżeczki kawy.
Parsknięcie Benny'ego.
Bez cukru.
Zamieszać.
Kolejne parsknięcie.
Zamieszać w drugą stronę.
– Uważasz mnie za ślepego?
Wszystkie mięśnie w jego ciele napięły się automatycznie. Postanowił się nie odwracać.
– Nie rozumiem?
– Wydaje mi się, że jednak tak. I jeśli Mary, Johnowi i Deanowi możesz wciskać tę słodką bajeczkę, ja nie dam się nabrać.
– Chyba coś ci się pomyliło, nie wiem, o czym mówisz.
Sam praktycznie usłyszał uniesienie brwi przez Benny'ego, poczuł zmianę w powietrzu, poczuł palący wzrok drugiego mężczyzny na plecach. Cholera, co ich wydało?
– Sam, znamy się nie od dziś.
– A co to ma do rzeczy?
– Okaż chociaż trochę kultury i spójrz na mnie. – Niechętnie odwrócił się na pięcie i bez większego entuzjazmu spojrzał na Benny'ego. – Nie znam cię tak dobrze, jak twoi rodzice albo twój brat, ale znam cię na tyle, by widzieć, że coś nie gra. Widocznie coś nie gra, pytanie tylko co? Chodzi o Lucyfera, jak mniemam, i ten wasz śmieszny związek?
– Co jest śmiesznego w naszym związku?
Postawił na ofensywę. I robienie z siebie kompletnego idioty, bo czymże było jego życie?
– A to, że go nie ma. – Benny oparł policzek o zaciśniętą w pięść dłoń i skinął głową na krzesło po drugiej stronie stołu. – I, nie, nie zaprzeczaj, tę część możemy sobie darować.
Sam westchnął westchnięciem potępionych, chwycił kubek do ręki i usiadł przy stole, patrząc posępnie w niebieskie oczy Benny'ego. Jego żołądek zacisnął się nieprzyjemnie.
– Benny, nie wiem, do czego zmierzasz, mój związek z Lucyferem jest jak najbardziej rzeczywisty. Skąd właściwie wzięły się te podejrzenia?
– Pary się tak nie zachowują.
– To znaczy jak? – zdziwił się na pokaz. – Jakoś ja nie zauważyłem nic dziwnego… Tacy po prostu jesteśmy.
– Mhm. Nie chcę mi się w to wierzyć.
– To już nie mój problem. Słuchaj, Lucyfer i ja… Fakt, jest moim pierwszym… chłopakiem… i może jeszcze wszystkiego sobie nie poukładałem, ale kocham – to słowo z niemałym trudem opuściło jego gardło, jednak głos mu nawet nie zadrżał – go i chyba to się właśnie liczy.
– Ale ja nie kwestionuję twoich uczuć względem niego.
Sam skrzywił się malowniczo.
– Czyli co?
Benny zaczął stukać palcami o powierzchnię drewnianego stołu, a złota obrączka co rusz odbijała światło wprost w oczy Sama, drażniąc go niemiłosiernie. Jego szwagier był wspaniałym człowiekiem, lecz czasem przyprawiał Sama o białą gorączkę. Nieumyślnie, oczywiście.
– Mówię tylko, że można darzyć wyższym uczuciem osobę, z którą nie jesteśmy.
– Tyle, że ja jestem z Lucyferem. – Chciałby być. Ale to były jedynie marzenia, marzenia się nie spełniały, przynajmniej w jego przypadku. – Więc nie wiem, o co ci chodzi z tym całym „nie ma żadnego związku”…
– Nie wiem, intuicja?
– Coś cię chyba zawodzi – powiedział z przekąsem.
– Ona nigdy nie zawodzi, Sam. Cokolwiek was łączy, a łączy na pewno, co do tego nie mam wątpliwości i znów powołam się na intuicję… To nie jest związek.
– Co żeś się tak tego uczepił? Od kiedy istnieje skala prawdziwości związku?
– Bo widzę, że się męczysz.
Odkładając na bok wszelkie nieprzyjemności, Benny był cholernie dobrym obserwatorem. I znał się na ludziach, bądź co bądź codziennie miał do czynienia z setką najróżniejszych osobistości, wdawał się z nimi w rozmowy, niby powierzchowne i nic nie znaczące, jednak dzięki temu nakreślał sobie zarys ich charakteru, co kończyło się na zabawie w pieprzonego psychoanalityka z Samem. A Sam nie chciał być poddawany żadnej psychoanalizie, szczególnie teraz, gdy w jego pokoju spał koleś, którego znał nie więcej niż siedemdziesiąt godzin i który rzekomo był jego partnerem.
Kłamstwo w tej sprawie nie przychodziło mu łatwo. Miał wrażenie, że jego biedne serce pękało na tysiące kawałeczków i każdy z tych kawałków wbijał mu się w płuca, uniemożliwiając oddychanie. Nie, to nie była miłość, przecież nie można kogoś pokochać w trzy dni. Nie zdążył go poznać, a w pierwszej chwili jedynym na co zwrócił uwagę był wygląd Lucyfera, więc…
Więc może zauroczenie?
– Sam, możesz mi powiedzieć wszystko. Kim ja jestem, żeby osądzać?
Wyrozumiałość jego szwagra była urzekająca. Mdłe światło sączące się z żarówki nadawało pomieszczeniu specyficznego klimatu, jakby miejsca oderwanego od burzliwego świata, gdzie człowiek w spokoju mógł oczyścić duszę. Prawdopodobnie zbyt mała ilość snu źle działała na Sama lub po prostu przeszywająca do szpiku kości niemoc – albo mistyczna atmosfera – zrobiła swoje i przelała szalę goryczy, ponieważ Sam w jednej sekundzie stracił resztkę sił, która opuściła jego ciało wraz z bezradnym westchnięciem.
– Co nas zdradziło? – spytał półgębkiem, wpatrując się w ciemną, parującą ciecz pływającą w czerwonym kubku.
– Nie jestem w stanie wymieniać ci przykładów w porządku alfabetycznym, bo sam nie wiem, co o tym zdecydowało.
– Świetnie. – Założył ręce na piersi – Dean wie?
– Jest zbyt zajęty sprawianiem wizerunku wielkiego, strasznego brata, by cokolwiek zauważyć.
– No, na początku to on zasugerował mi kłamstwo, pomyślałem, że będzie się tego trzymał.
Benny parsknął cicho i pokręcił głową, uśmiechając się pod nosem.
– Widocznie wasze publiczne okazywanie czułości go przekonało. A w ogóle… Co was tak właściwie łączy?
Zalała go fala wstydu spowodowana żenującą rzeczywistością okoliczności ich poznania. Miał ochotę zapaść się pod ziemię i cierpieć tam przez najbliższe dziesięć lat, z dala od krytyki społeczeństwa. Zdawał sobie sprawę z tego, że to, w jaki sposób postanowił wybrnąć z całej tej sytuacji mogło budzić zgorszenie, jednak zdesperowany człowiek był gotów posunąć się do ostateczności, zrobić coś, czego normalnie nawet nie brałby pod uwagę. Tym się usprawiedliwiał. Nie miał innego wyjścia.
I z pewnością nie wyjawi prawdy nikomu.
– Faktycznie poznałem go w bibliotece przy uczelni – zaczął cicho Sam – i na tym się skończyło. Co mam ci powiedzieć? Prawie go nie znam... A zgodził się przyjść tylko dlatego, bo obiecałem mu darmowe jedzenie. – Westchnięcie Benny'ego głucho rozeszło się po pomieszczeniu, docierając we wszystkie zakamarki, nawet te w głowie Sama. – Nie, nie musisz nic mówić. Odbywałem już ze sobą tę rozmowę, nie powiesz mi nic, czego bym nie wiedział.
– Chciałbym powiedzieć, że jestem w szoku, ale… nie jestem.
– Cholera, a co ty byś zrobił, gdybyś musiał kolejny rok z rzędu wysłuchiwać kazań swojej matki i brata? „Masz prawie trzydzieści lat i nadal się z nikim nie spotykasz. Poznałam niedawno uroczą blondynkę, córkę pielęgniarki z pobliskiego szpitala, mogę was umówić.”
– No zgodzę się, szlag by mnie trafił – mruknął z uśmiechem.
– No właśnie! – uniósł głos. – Dlatego, Benny, błagam cię, nie mów o tym nikomu, zwłaszcza Deanowi. Jeśli się dowie…
– Nie dowie się, spokojnie. Ja też nie chcę słuchać jego elaboratów i żali, że jak on to tego nie zauważył.
– Dzięki.
Benny opróżnił swój kubek i z głęboką zadumą, o której świadczyły ściągnięte brwi, wpatrywał się w fusy pływające na dnie ceramicznego naczynia. Gdy z powrotem podniósł na Sama wzrok, na jego twarzy widniało coś na kształt wyrozumiałości. Wyrozumiałość? Wyrozumiałość czego? Co jeszcze takiego widział Benny?
– Nie patrz tak na mnie.
– „Tak”, czyli jak?
Dlaczego Sam miał wrażenie, że cała ta sytuacja szczerze bawiła jego szwagra? Dlaczego w pierwszej kolejności dał się wciągnąć w tę rozmowę, ha!, to było bardzo dobre pytanie…
– Jakby umknął mi jakiś oczywisty szczegół.
– Bo może umknął? Albo nie mówisz mi wszystkiego. No nie da się ukryć, że patrzysz na niego z taką miłością… – urwał i przekrzywił lekko głowę. – On na ciebie też. Gdy nie patrzysz, gdy odwracasz wzrok. Facet wpatruje się w ciebie jak w obrazek.
– Mnie i Lucyfera nic nie łączy. – Benny uniósł brwi wymownie i wydął usta, co miał w zwyczaju robić, gdy ktoś próbował go okłamać. Szlag! Miał pieprzony detektor kłamstwa w głowie, zupełnie jak Dean. – Naprawdę, Benny, między nami nic nie ma - powiedział, tym razem z większą dozą szczerości.
– Ale chciałbyś, żeby było.
Na tę uwagę nie znalazł sensownego kontrargumentu, dlatego postanowił zostawić ją bez odpowiedzi.
– Co to ma być za przesłuchanie? – oburzył się jawnie Sam, wymachując rękoma, a Benny parsknął śmiechem. – Już? Spisałeś raport? Jestem wolny?
– Powinieneś mu powiedzieć. Koleś zasługuje na prawdę.
– Dość, nie chcę tego słuchać.
– Jak sobie życzysz. Ale znasz moje zdanie.
– Żegnam.
I wyszedł z kuchni, chcąc jak najszybciej uciec od słów Benny'ego, uciec od kryjącej się za nimi prawdy, z którą w chwili obecnej nie chciał się mierzyć. W chwili obecnej miał ochotę mierzyć się z łopatą i śniegiem. Tak, właśnie na tym mu teraz najbardziej zależało – na wysiłku fizycznym.

~*~

Przerzucając warstwę ciężkiego śniegu z jednego miejsca w drugie, w końcu mógł oczyścić głowę. Słońce pojawiło się na niebie dziesięć minut po wyjściu Sama na malutki ganek, na którym spędził praktycznie całe swoje dzieciństwo. Wolał skupiać się na przyjemnych wspomnieniach sprzed dwudziestu lat aniżeli na aktualnych wydarzeniach. Aktualne wydarzenia sprawiały, że poważniej zaczął się zastanawiać nad ucieczką z kraju. Chłód i tak nigdy mu nie przeszkadzał…
Wiedział, że nie powinien sobie robić nadziei, nie powinien się angażować, lecz przez ostatnie trzy dni żył życiem, o którym podświadomie zawsze marzył. Dopiero będąc skonfrontowanym z konceptem bycia w związku, Sam zrozumiał, czego szukał. A szukał on bratniej duszy, kogoś, z kim nawet poniedziałki stawały się do zniesienia, szukał swojego ulubionego „dzień dobry” i najtrudniejszego „do widzenia”. Myśl, że mógł kogoś takiego znaleźć w osobie Lucyfera go przerażała, ponieważ istniało stosunkowo wysokie prawdopodobieństwo, że Lucyfer szukał w życiu czegoś zupełnie innego.
Sam nie zamierzał się wygłupiać, nie chciał robić z siebie zdesperowanego idioty, który leciał na każdego, kto okazał względem niego choć odrobinę zainteresowania. Ów zainteresowanie było w zawodzie Lucyfera konieczne. Musiał udawać i to bardzo dobrze, by zarobić. Udawał, by wszyscy w otoczeniu jego klienta uwierzyli, a jeśli uwierzył sam klient – to nie jego problem.

~*~

Do środka wrócił przed ósmą. Wszyscy byli już na nogach i zajadali się świątecznym jedzeniem, także Lucyfer, który w przerwie między jednym łykiem kawy a drugim opowiadał Benny'emu jakąś anegdotę. Sam wierzył, a przynajmniej chciał wierzyć, że Benny zachowa ich wcześniejszą rozmowę w tajemnicy, nie mógł nic jednak poradzić na zalewającą go pierwszą falę obaw. Kolejne komplikacje nie były mu potrzebne.
– Czy ty odśnieżyłeś wjazd sam z siebie? – spytała Mary, gdy przekroczył próg kuchni.
– Magia świąt – odpowiedział zdawkowo i usiadł obok Lucyfera.
Lucyfer uśmiechnął się szeroko na jego widok. Dlaczego, do cholery, musiał być tak przystojny?! To jedynie utrudniało Samowi życie, które i tak do najłatwiejszych nie należało.
– Tego to się nie spodziewałam.
– Sam jestem w szoku. Co dziś robicie?
Nałożył na talerz kawałek indyka i dwie łyżki sałatki, a gdy odkładał miskę, jego dłoń przez przypadek musnęła rękę Lucyfera, który w odpowiedzi pocałował go w policzek. Wnętrzności go zapiekły i w jednej sekundzie stracił ochotę na jedzenie.
– Zamierzaliśmy z tatą pojechać do Caroline, ale w ostatniej chwili zadzwoniła i odwołała. Chłopak Amy, na pewno kojarzysz Grega, oświadczył się jej i postanowili te święta spędzić w swoim gronie.
Kurwa! To by oznaczało, że cały dzień spędzą w domu, zmuszając Sama i Lucyfera do krążenia wokół siebie niczym zakochane gołąbki… Jedyna szansa na spokojne przeżycie do wieczora, bez zbędnych palpitacji serca, właśnie uciekła mu sprzed nosa.
– Niedobrze – mruknął cicho, nie zdając sobie z tego sprawy.
– Słucham? – zdziwiła się Mary. – A to dlaczego?
– Yyy... – wydukał inteligentnie. – Zaręczyny w święta to raczej przereklamowany pomysł, moim zdaniem. Nie sądzisz? – zwrócił się do Lucyfera.
– No wiesz, żyjmy i dajmy żyć. Jeżeli Greg uznał, że to odpowiedni czas, by uoficjalnić swoje uczucie względem Amy to kim my jesteśmy, żeby oceniać?
– To bardzo piękne – powiedziała Mary, uśmiechając się od ucha do ucha. – Nie rozumiem, Sam, dlaczego jesteś tak sceptycznie nastawiony do wszystkiego…
Sam z uniesioną brwią wpatrywał się to w Lucyfera, to w Mary, po czym pokręcił głową.
– Mój wrodzony optymizm może mieć z tym coś wspólnego.

~*~

Po śniadaniu Dean wraz z Bennym udał się do pobliskiego schroniska. Zapytany przez Lucyfera, czy pobyt w schronisku nie wpłynie na zdrowie Deana, Sam wzruszył się prawie do łez. Więc Lucyfer zapamiętał informację o alergii starszego Winchestera na psią sierść. Wzruszenie Sama jednak szybko minęło, ponieważ zaraz po tym odkryciu uświadomił sobie, że przecież na tym właśnie polegała jego praca – na zapamiętywaniu tak drobnych szczegółów, jak na przykład pieprzone uczulenie brata swojego ukochanego.
Dość. Koniec z tym. Przecież to było niezdrowe!
Nie miał najmniejszego zamiaru udawać zakochanego w Lucyferze przy swoich rodzicach przez resztę dnia. Nie i koniec.
– Może pokażę ci okolicę? – spytał Lucyfera, gdy Mary weszła do kuchni.
Lucyfer zmarszczył brwi dosłownie na ułamek sekundy, po czym ochoczo pokiwał głową.
– W życiu bym tego nie przegapił. Mary – Morningstar pocałował dłoń kobiety – zapewniam cię, że mój język jeszcze nigdy nie miał styczności z tak idealnie doprawionym indykiem.
– Och, no już, już, bo się zarumienię – powiedziała radośnie.
– Skończyliście?
Sam zrobił kwaśną minę i założył ręce na piersi.
– Ktoś tu jest zazdrooosny – szepnął Lucyfer przeciągle, a Mary zachichotała.
– Tak, myślę, że tata. – Wskazał palcem ojca, który niepostrzeżenie stanął w progu drzwi. – A teraz chodźmy.

~*~

– Popraw mnie, jeśli się mylę, ale chyba pokazywałeś mi już okolicę? – powiedział Lucyfer, wydmuchując dym z papierosa.
– Tak, ale to było przy Deanie i Bennym. Rodzice nie muszą o tym wiedzieć.
Spacerowali odśnieżonym chodnikiem wzdłuż zamkniętych witryn sklepowych. Rzadko mijali ludzi, którzy prawdopodobnie wygrzewali się w domach, otoczeni rodziną i przyjemną atmosferą.
– Nie chcesz spędzać z nimi czasu?
– Nie, to nie o to chodzi. Po prostu chciałem ci ułatwić pracę. Tutaj przynajmniej nie musimy udawać, że jesteśmy parą.
– Przeszkadza ci to? – spytał poważnie.
– Mi? Coś ty. Znaczy… Nie jest tak źle, jak to sobie z początku wyobrażałem.
– No wiesz, mi tam się podoba. Uwierz, bywały gorsze sytuacje od jemioły.
– Chyba nie chcę wiedzieć – zażartował.
Naprawdę nie chciał wiedzieć, przez co przechodził Lucyfer. Nie z żalu lub współczucia – wysłuchiwanie, że wokół Lucyfera kręciły się inne osoby, nie było mu w smak.
Przeszli obok cukierni, gdy Lucyfer chwycił Sama za dłoń. Spojrzał pytająco na niższego mężczyznę.
– No co? Palce mi zaraz zamarzną…
Winchester wzruszył ramionami, ale uśmiechnął się pod nosem. Równie dobrze mógł chociaż na chwilę nacieszyć się jego ciepłem, przecież nikomu nie stanie się krzywda.
Po dziesięciu minutach wolnego marszu znaleźli się na końcu ulicy, więc Sam poprowadził ich w stronę pobliskiego parku. Szli w milczeniu, ale milczenie to nie przypominało poprzednich milczeń, towarzysząca im podczas podróży cisza była komfortowa, wcale nie wymuszona. Nie czuł się zobligowany do mówienia, co bardzo mu się spodobało. Cisza to bezpieczeństwo.
Śnieg doszczętnie spowił park; najróżniejsze drzewa, małe czy duże, choinki czy te bezlistne, pokrywała gruba warstwa puchu, podobnie było z ławeczkami ustawionymi przy ścieżce i fontannami w głębi parku. Wysokie latarnie obwieszono świetlnymi girlandami, które jako jedyne odznaczały się na tle czarno-białego krajobrazu, migocąc wesoło do przechodniów i nadając temu miejscu świątecznego, ciepłego klimatu, mimo przeszywającego na wskroś wiatru.
– Ładnie tu – skomentował rozglądający się na boki Lucyfer. – Praktycznie zapomniałem, jak wygląd śnieg. Nie zrozum mnie źle, Kalifornia jest zajebista, ale z czasem zaczynasz mieć dość gotowania się we własnej skórze.
– To dlaczego się nie przeprowadzisz?
– Gdybym się przeprowadził, nie poznałbym Baltazara, a co za tym idzie – ciebie. Tego bym sobie nie wybaczył – powiedział z szerokim uśmiechem.
– Ale teraz chyba cię tam nic nie trzyma? – zmienił temat.
– To nie jest takie łatwe. Całe życie mieszkasz w konkretnym mieście, a po kilkudziesięciu latach granice tego miasta stają się granicami twojego świata.
– Nie czujesz się, jakby, no nie wiem, coś cię omijało? Nie wyobrażam sobie od urodzenia mieszkać w Lawrence. Nie wiedzieć czemu, Gordon Walker mnie nienawidzi.
– Nienawidzić ciebie? – oburzył się, po czym stanął i ścisnął twarz Sama. – Takiego słodziaka? Niemożliwe.
– A jednak.
– Daj mi jego adres to zaraz mu powiem, co o nim myślę. – Lucyfer zrobił groźną minę. – Nie raz chciałem się wyprowadzić, naprawdę. Ale nie miałbym dokąd pójść. Poza tym, ktoś musi pilnować mojego brata i wpłacać za niego kaucje – zaśmiał się.
– Mówiłeś, że nie jesteś w najlepszych stosunkach z Michałem.
– Mojego innego brata. Gabriel to niepokorny dzieciak, który niczym się nie przejmuje i w dupie ma to, czy przypadkiem nie stoi na brzegu urwiska.
– Czyli jest was trzech?
– Czterech w zasadzie. Jest jeszcze Rafał, ale o nim nie rozmawiamy. Czarna owca w rodzinie.
– Ile to rzeczy można się dowiedzieć o swoim chłopaku podczas spaceru – powiedział teatralnie i szturchnął blondyna łokciem. Ten w odpowiedzi przyłożył dłoń do piersi.
– Jak możesz tego o mnie nie wiedzieć? Tyle razy ci o nich opowiadałem, ugh, jak zwykle mnie nie słuchasz, a potem oskarżasz o ukrywanie tak ważnych informacji...
Wywód Lucyfera został brutalnie przerwany przez śnieżkę rzuconą w jego twarz. Mężczyzna zamarł w bezruchu. Po kilku sekundach odwrócił się w kierunku Sama, strzepnął nadmiar śniegu z oczu, nosa i włosów i wydął usta w dziecinnym grymasie. Sam natomiast wyszczerzył zęby, jednak gdy zobaczył, że w dłoniach Lucyfera zaczęła formować się kolejna śnieżka, czym prędzej pobiegł przed siebie.
– Nie! Lucyfer, nie, proszę! Przepraszam! – krzyczał w biegu, chcąc uniknąć śniegowych pocisków śmigających niebezpiecznie blisko jego głowy. – Przepraszam!
– Głuchy jestem na twe prośby! – Kolejna śnieżka, która tym razem trafiła go w kark. – Zapłacisz mi za to! Nawet nie wiesz, jak długo układałem tę fryzurę!
Oczywiście nie patrzył przed siebie, bo Sam nie był zaznajomiony z konceptem instynktu samozachowawczego i wizja potknięcia się nawet przez myśl mu nie przeszła, i to właśnie ta ignorancja sprawiła, że chwilę później wylądował w zaspie, gryząc śnieg. Gdyby się nad tym zastanowić, to było do przewidzenia. W końcu jego życie to pasmo niekończących się porażek, dlaczego tym razem miało się coś zmienić?
– Boże drogi, Sam, nic ci nie jest? – spytał Lucyfer po błyskawicznym przemierzeniu dzielącej ich odległości. Pomógł mu wstać i otrzepał zbłąkane płatki śniegu z pleców i włosów Winchestera. – Nie uszkodziłeś sobie mózgu?
Na szczęście zaspa zaliczała się do tych wysokich i miękkich, więc obyło się bez kontuzji.
– Nie, spokojnie – parsknął. – Tylko jestem cały mokry. Chyba masz swoją zemstę.
Sam uśmiechnął się lekko, a Lucyfer z czystym niedowierzaniem wypisanym na twarzy wpatrywał się w swojego chłopaka.
– Nie możesz mnie tak straszyć! Chodź, wracamy zanim się przeziębisz.

~*~

W domu nie zastali nikogo. Po przeczytaniu małej karteczki z wąskim pismem dowiedzieli się, że państwo Winchester postanowili odwiedzić matkę Mary, mieszkającą kilkadziesiąt mil na południe od Lawrence. Sam ucieszył się z obrotu sytuacji, ponieważ ich wyjazd pozwolił mu na ograniczenie intymnych kontaktów z Lucyferem, na które, prawdę mówiąc, ochoty nie miał, więc gdy przebrał się w suche spodnie i flanelową koszulę, uznał, że należałoby zadzwonić do Charlie i zapytać jej, co o tym wszystkim sądzi. Lucyfer w tym czasie zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach.
Nie musiał długo czekać.
– Samie Winchester – powiedziała napominającym tonem – ostatni raz słyszałam od ciebie trzy dni temu. Powoli zaczynałam się martwić.
Gardło mężczyzny opuścił śmiech, przypominający niezręczny kaszel.
– Wiem. Przepraszam. Jakoś nie było okazji – wymamrotał, bawiąc się rozpiętym mankietem koszuli. – I wesołych świąt, tak nawiasem.
– Wesołych, wesołych, ale coś czuję, że nie po to dzwonisz. – Zrobiła krótką przerwę. Z pewnością uniosła brwi. – Co cię dręczy? Lucyfer daje ci w kość?
– No mniej więcej... Charlie, mamy problem.
– Od początku. Masz wyczucie czasu, Dorothy poszła się umyć, czyli wróci za jakieś pół godziny. Jakby nie mogła nałożyć tej maseczki przed kąpielą – westchnęła poirytowana. – Do rzeczy. Opowiadaj.
– No i teraz nie wiem, od czego zacząć. Nie stawiaj mnie pod ścianą...
– Może po kolei? Nikt się jeszcze nie zorientował?
– Nie, nie, Lucyfer jest w tym dobry. Trochę za dobry – dodał cicho.
– Oho...
– Cholera, nie moja wina! I przestań tak patrzeć!
– A skąd ty możesz wiedzieć, jak ja aktualnie patrzę, hm?
– Bo cię znam! Już mi wystarczy kazań Benny'ego, serio, wiem, jak to wygląda.
– To Benny wie? – zdziwiła się. – Jak? Podobno ten Lucyfer jest dobry. Nie wydał was?
– Nie, nikomu nie powiedział. Nie o to chodzi. Lucyfer... mi się... spodobał. Ale tak tyci-tyci. W życiu nie czułem się przy kimś tak komfortowo, jest zabawny i miły i widać, że mu zależy, żeby to wypaliło i żeby nas nie odkryli, tylko że ten idiota tak świetnie udaje, że i ja w to uwierzyłem, ale sęk w tym, że udaje, że to nie jest prawdziwe, że jestem kolejnym podpunktem na jego długiej liście klientów, a ja nie chcę być podpunktem, Charlie, nie muszę być od razu książką, ale chociaż rozdziałem, by sprawdzić, przekonać się, czy to ma sens, czy gdyby nie było tego pieprzonego kontraktu, to czy by nam się udało, rozumiesz? I czasem mam wrażenie, że on też tego chce.
– Sam, zwolnij, bo się zapowietrzysz.
Sam wziął głęboki wdech i dopiero teraz zauważył, że w trakcie swego monologu wstał z łóżka i z niewiadomych przyczyn znalazł się przy uchylonym oknie. Zauważył również, że wyrzucenie z siebie dręczących go myśli miało terapeutyczny wpływ. Zupełnie, jakby żelazna pięść wokół jego płuc nareszcie się rozluźniła i pozwoliła swobodnie odetchnąć.
– Wybacz, że to na ciebie zrzucam, po prostu nie wiem, co robić. A czuję, że jeśli niczego nie zrobię, będę tego żałował do końca życia.
– Sam, powinieneś być ze sobą szczery. To jest najważniejsze. Nie dowiesz się, póki nie spróbujesz. I zanim coś powiesz; nie, nie zakładaj z góry, że wam się nie uda. A nuż los się do ciebie uśmiechnie i cię zaskoczy. Oczywiście nie mówię, że tak się stanie, ale kompletnie nie panujesz nad swoim pesymizmem. Porozmawiajcie. Najlepiej jutro, gdy wasz kontrakt wygaśnie.
– Tak myślisz? – spytał niepewnie.
– Słońce, zawsze obstawiasz najgorsze. Nadeszła pora, byś uwierzył, że cuda się zdarzają. Tylko znowu nie przesadź w drugą stronę.
Charlie miała rację. Siedzenie z założonymi rękami w niczym mu nie pomoże, tym bardziej nie przybliży go do osiągnięcia celu. Jutro wyzna mu prawdę.
Po raz pierwszy od rozpoczęcia „Operacji: Święta” był zdeterminowany do zawalczenia o swoje szczęście. Uśmiechnął się szeroko.
Oparł czoło o zimną szybę w nadziei, że chłód uśmierzy nieco pulsowanie w skroniach i galopujące z zawrotną prędkością myśli. Wtedy zobaczył rozmawiającego przez telefon Lucyfera, dreptającego w kółko, palącego papierosa i energicznie wymachującego ręką.
– Dzięki, Charlie, od razu mi lepiej, cześć.
I rozłączył się, nie czekając na odpowiedź. Położył komórkę na parapecie i wytężył słuch, chcąc dowiedzieć się, co tak zdenerwowało Morningstara.
– Nie, Baltazar, to ty mnie posłuchaj! – warknął wściekle. – Mam tego dość. Mam dość ciebie i twoich, kurwa, genialnych pomysłów, które kończą się, jak się kończą. Mówiłem ci, nie chcę już więcej żadnych przydziałów. To nie jest na moje nerwy. – Zamilkł, a Sam zmarszczył brwi w konsternacji. Gdy kontynuował, jego głos był spokojniejszy. – Nie, właśnie nie. Zajebiście wręcz. Tak. Ta. Mhm. Przestań. Przecież codziennie do ciebie piszę, wiesz, jak sprawa wygląda i... Kurwa, a mogę dokończyć? Dziękuję. I wiesz, że w takich chwilach wszystko jest przesądzone. Ja już dłużej nie dam z nim rady. – Sam zamrugał kilkakrotnie, po czym pokręcił w niedowierzaniu głową. Lucyfer mówił o nim? – Stary, boli mnie, gdy na niego patrzę. Gdy muszę go trzymać za rękę przy jego rodzicach albo przy bracie, a o pierdolonej jemiole nie będę wspominał. Wiesz, jak ja się czuję? A tu jeszcze jutro. Nie, nie chcę o tym myśleć...
Zacisnął zęby i odszedł od okna, następnie kopnął z całej siły w komodę, tłumiąc cisnący mu się na usta krzyk. Ta zatrzęsła się niebezpiecznie, a kilka ramek ze zdjęciami przewróciło się i spadło na podłogę. Nie obchodziło go to, że w wyniku upadku mogły się stłuc. W zasadzie nie obchodziło go absolutnie nic.
Jak mógł być tak głupi i ubzdurać sobie, że związek z Lucyferem miał szansę bytu? Koleś najwidoczniej nim gardził! Sam nie potrafił uwierzyć w obłudną otoczkę, którą wokół siebie zbudował, którą się karmił od czterech dni i która zasłaniała mu faktyczny stan rzeczy.
Jak mógł być tak ślepy? No tak, „związał się” z aktorem, Lucyfer zawodowo zajmował się kłamaniem w żywe oczy.
Zalała go żółć. Pieprzyć to.
Pieprzyć Lucyfera.
Przez resztę dnia unikał Lucyfera jak ognia, odzywał się wyłącznie w ostateczności, starał się unikać jakichkolwiek interakcji z niższym mężczyzną, a zapytany o powód tej oziębłości, uśmiechał się słodko i nie odpowiadał. Wieczorem jednak, gdy leżeli razem w łóżku, Sam zdecydował się zwokalizować swoje myśli. Po raz pierwszy od ich spaceru.
– Nie musiałeś mnie całować, skoro tak bardzo tego nie chciałeś – prychnął, zgasił światło i odwrócił się do niego plecami.
Szablon wykonała Shalis dla WioskaSzablonów przy pomocy AlexOloughlinFan, subtlepatterns.