12 lutego 2017

4. Niespodziewani kolędnicy

Obudziło go głośne walenie w drzwi. Było ono tak niespodziewane, że momentalnie podskoczył i spadł z łóżka, ciągnąc za sobą czyjeś cielsko, które upadło na niego z przeraźliwym krzykiem. Zgiął się w pół, ponieważ wyjątkowo kościsty łokieć wbił się w jego podbrzusze, a następnie w miejsce względnie intymne. Zakrył usta dłonią, by nie zapłakać z bólu.
– Kogo biją? – wymamrotał nieprzytomnie Lucyfer z wciąż zamkniętymi oczami.
Sam zrzucił go z siebie i rozmasował poturbowany brzuch.
– Ciebie zaraz. Prawie mnie zabiłeś!
– O kurwa. Wybacz, słońce. Co to był za dźwięk?
– Jaki dźwięk? – Sam przetarł twarz i z trudem podniósł się do pozycji siedzącej.
Po chwili rozległo się kolejne dudnienie, tym razem bardziej dobitne i niecierpliwe. Jednocześnie spojrzeli na drzwi.
– Wiem, że nie śpicie – powiedział zirytowany Dean. – Słyszałem głosy. Proszę, nie róbcie tego, gdy wszyscy są w domu.
– Czego chcesz? – spytał Sam.
– Prezenty, śpiąca królewno. Mama nie chce się zgodzić na otwieranie, dopóki wszyscy nie będą na dole. Ruszać dupska!
Sam jęknął niczym zdychający kot i znów się położył. Lucyfer w tym czasie wstał, podszedł do szafy, z której wyciągnął ubrania Sama, a następnie pochylił się nad wypranym z chęci do życia mężczyzną.
– Lepiej się pośpiesz. Nie mogę się doczekać aż zobaczę, co mi kupiłeś.
– Idź stąd.
A w ślad za słowami Sama poleciała poduszka, rzucona bardziej z nastawieniem na siłę niż precyzję.

~*~

Sam nie tak wyobrażał sobie początek pierwszego dnia Świąt. Przed rozpakowaniem prezentów zdążył poprzysiąc Lucyferowi zemstę, który po wysłuchaniu imponującego monologu zrobił minę zbitego psa i przeprosił półgębkiem i wtedy Sam odkrył niechętnie, że nie potrafił się złościć na swojego „chłopaka” i że wybaczyłby mu wszystko.
Ceremonia wręczania prezentów odbyła się w kontrolowanym chaosie.
Sam, jako najmłodszy ze zgromadzonych, usiadł pod choinką i zabrał się za rozdawanie poszczególnych paczek. Na pierwszy ogień poszedł Benny. Gdy brodaty mężczyzna rozdarł kolorowy papier i wyciągnął jeden z najbrzydszych swetrów, jakie w życiu widział Sam, zaśmiał się tubalnie.
– Niczego innego się nie spodziewałem, Mary. Dziękuję – powiedział z szerokim uśmiechem.
– Tradycja to tradycja.
– Mamo, to chyba już piąty... One są okropne – jęknął Dean.
– Cicho bądź, jest przepiękny – upomniał go Benny.
Sam następną paczkę wręczył Deanowi. To prawdopodobnie również był sweter.

~*~

Po rozdaniu wszystkich pudełek Winchesterowie i Lucyfer zebrali się w kuchni, by zjeść świąteczne śniadanie. Każdy członek rodziny otrzymał wydziergany przez Mary sweter, nawet Lucyfer, mimo iż Sam był święcie przekonany, że ten egzemplarz został przez Mary nabyty w sklepie, jednak nie zwokalizował swoich obserwacji w myśl, że nikomu nie były one do szczęścia potrzebne. Dodatkowo, Mary otrzymała od „Lucyfera” książkę Josepha Conrada – „Jądro Ciemności”, od Deana i Benny'ego wspaniałą bransoletkę z białego złota, od Sama dostała szkatułkę na biżuterię, a od Johna ciepły szlafrok. John wzbogacił się w narzędzia, skarpetki i przybory toaletowe, jak co roku. Benny i Dean dziękowali serdecznie za bilety na Dominikanę od całej rodziny, włącznie z Lucyferem, Sam natomiast z czułym uśmiechem patrzył na trzymany w dłoni zegarek z grawerunkiem. Ukradkiem podarował Lucyferowi elegancki, błękitny krawat i sam wręczył sobie spinki do mankietów.
Wszyscy byli szczęśliwi i zadowoleni, a po kilkunastu minutach byli także najedzeni.
Właśnie zamierzali rozejść się do swoich kątów, gdy usłyszeli dzwonek do drzwi. John wstał z ciężkim westchnięciem i ruszył przywitać niespodziewanych gości. Wtem rozległ się głośny śpiew. Goście zaczęli śpiewać „Cichą noc” i bezpardonowo wparowali do środka.
– Nie zgadniecie, kto nas odwiedził – powiedział John, wchodząc do kuchni.
Za nim weszły trzy osoby, taszczące ze sobą masę malutkich podarków. Bobby, Ellen i Jo. Ich zaczerwienione twarze przysłaniały warstwy szalików i czapek, lecz mimo to można było dostrzec ich uśmiechy.
– Wesołych Świąt, ludzie! – krzyknęła Ellen, kładąc na stole stos paczek.
– Co wy tu robicie? – zdziwiła się Mary. – Myślałam, że jesteście w Sioux Falls!
– Niespodzianka – powiedział Bobby i ucałował ją w policzek, następnie uścisnął dłoń Johna, Deana, Benny'ego, Sama, ale przy Lucyferze się zawahał. – A kim jest ten gówniarz?
– Wujku – zaczął Sam – to jest Lucyfer. Mój... chłopak.
– A pieprzysz – parsknął Bobby. – No, John, ale ci się trafiło!
John jedynie machnął ręką, mruknął coś pod nosem i odniósł płaszcze nowo przybyłej trójki, z kolei Lucyfer wyciągnął dłoń przed siebie, by kulturalnie przywitać się z Bobbym. Uścisk dłoni jego wujka, jak przypuszczał, był nieco zbyt silny, jakby chciał przelać w niego słowa „Skrzywdź go, a skręcę ci kark”, ponieważ Lucyfer aż wytrzeszczył oczy. Następnie Lucyfer uśmiechnął się sztucznie i podszedł do Ellen, której dłoń szarmancko pocałował, tak samo w przypadku Jo. Blondynka zaczerwieniła się nieznacznie.
– Kolejny Winchester do kolekcji – powiedziała Ellen żartobliwie, przez co Sam zakrztusił się śliną.

~*~

Sam i Lucyfer znaleźli się w pokoju młodszego z braci. Mieli dziwny zwyczaj tam lądować, zauważył Sam.
– Stary, naprawdę się tego nie spodziewałem... Byłem przekonany, że nikt do nas nie przyjedzie.
– Cóż. Stawałem przed trudniejszymi zadaniami. Tylko opowiedz mi o nich, znów wychodzę na dupka.
Sam skrzywił się.
– Wcale nie. Chyba wpadłeś w oko Jo. Jo jest córką Ellen, to przyjaciele rodziny, tak jak Bobby. Ale Bobby jest dla nas bardziej niż wujek, spędzaliśmy z Deanem na jego złomowisku każde lato, udawaliśmy, że bierzemy udział w światowych wyścigach. – Uśmiechnął się na to wspomnienie. Zawsze pierwszy docierał do mety. – Bobby lubi książki i miejscowe legendy. Za to nie lubi, gdy ktoś zgrywa cwaniaka i mu przerywa lub próbuje udowodnić mu błąd.
– Chyba zmiażdżył mi dłoń – powiedział Lucyfer.
– Za co cię najmocniej przepraszam.
– No nie wiem, nie wiem – zamyślił się teatralnie, a Sam pokręcił głową. – Musisz się bardziej postarać.
– Ej, kupiłem ci krawat!
– Który świetnie podkreśla moje oczy, dziękuję.
Lucyfer zatrzepotał rzęsami i uśmiechnął się niewinnie.
– Z Ellen może być kłopot – zmienił temat. – Jest, o ile to możliwe, jeszcze bardziej wyczulona na kłamstwo niż Dean, więc...
– Więc...?
Więc będziemy musieli udowadniać jej, że nie ma tutaj żadnej konspiry – dokończył słabo. – Zdaję sobie sprawę, że stawiam cię w niekomfortowej sytuacji, ale...
Lucyfer przyłożył palec do jego ust, uciszając go tym samym, następnie położył obie dłonie na ramionach Sama i spojrzał mu głęboko w oczy. Sam zamrugał szybko, skonsternowany.
– Sammy, ile ja razy mam ci powtarzać, że to nie jest żaden problem? Poradzę sobie, wiem co mam robić i jak się zachowywać, to nie jest moje pierwsze rodeo. O ciebie się martwię. – Sam chciał coś powiedzieć, ale Lucyfer skutecznie go uciszył poprzez ściśnięcie jego ramion. – Milcz, gdy dzielę się swoją wiedzą. Wyobraź sobie, że jestem kimś, kto od zawsze ci się podobał. Patrz na mnie w sposób, w jaki ja patrzę na ciebie. Mów do mnie tak, jakbyś świata poza mną nie widział. W co nie wątpię – mruknął figlarnie. – Nie musimy wpychać sobie języków do gardeł, żaden z nas nie jest już niestety nastolatkiem. Aczkolwiek ja niewiele się zmieniłem – powiedział nieskromnie i odrzucił głowę do tyłu.
– Czyli zawsze byłeś stary? – parsknął Sam.
– Jeszcze raz i śpisz na kanapie do końca tygodnia.
Sam zaśmiał się głośno.

~*~

Podczas, gdy Mary i Bobby zagłębiali się w dyskusji na temat wad i zalet adaptacji książek Arthura Conan Doyle'a w modernistyczny serial, a Ellen, John i Dean narzekali na znikome kwalifikacje nowego trenera Kansas City Chiefs, Sam, Lucyfer, Benny i Jo postanowili obejrzeć telewizję.
Jako, że zmusiła go do tego sytuacja, Sam siedział w objęciach Lucyfera, spoglądając co jakiś czas na Benny'ego i Jo, aby upewnić się, że ani on ani jego związek nie był poddawany choćby najmniejszym osądom. Okupował kanapę ze swoim chłopakiem, a pozostała dwójka rozciągała się na fotelach, bez większego zainteresowania wpatrując się w plazmę.
– To nie tak, że narzekam, ale nigdy w życiu się bardziej nie nudziłam – powiedziała smętnie Jo i zmieniła stację od niechcenia.
– Są święta, wszystko zamknięte. – Benny ziewnął. – Ale zgadzam się, zaraz chyba zasnę. I jak mi to nie przeszkadza, to Dean będzie wściekły. Nie przyjechaliśmy tu spać, Ben – zaczął wyjątkowo dobrze naśladować sposób mówienia swojego męża, przez co Sam i Jo parsknęli śmiechem.
– To może bitwa na śnieżki? – zaproponowała Jo, nagle się ożywiając. – Sam, proszę! Z dziesięć lat się nie rzucaliśmy!
Sam westchnął i niechętnie wyplątał się z silnych ramion Lucyfera. On również był znudzony do granic możliwości, jednak po spędzeniu kilku minut na nic nie robieniu w objęciach swojego ukochanego musiał przyznać, że znudzenie wcale mu nie przeszkadzało. Mógłby w ten sposób siedzieć do wieczora, jeśli kogokolwiek interesowało jego zdanie, a że nikogo nie interesowało, ubolewał nad swoim marnym losem w milczeniu.
– Dobra. Jak chcesz. Ale nie będę odpowiadać za twój kaszel.
– Świetnie! – krzyknęła Jo, podnosząc się z fotela. – Zaklepuje Benny'ego i Lucyfera!
– Słucham? – zdziwił się Lucyfer.
– Do drużyny – wyjaśniła, jakby to było oczywiste. – Dean i Benny nie mogą być w jednej drużynie, bo zaraz zaczną się obściskiwać, podejrzewam, że ty i Sam też tak skończycie. – Sam zaczerwienił się wściekle. – Więc musicie stanąć po przeciwnej stronie.
– Z drugiej strony może być tak, że ani ja ani Sam nie będziemy chcieli w siebie rzucać. Dean i Benny także – powiedział Lucyfer.
– Nie przemyślałam tego. Hm... Sam, na pewno masz ochotę przywalić Deanowi śnieżką w twarz, co nie?
– Częściej niż powinienem.
– Super. Więc; ja, ty i Benny, kontra Dean, Lucyfer i... – urwała. – No nie. Brakuje nam zawodnika.
– Czwórka tam siedzi – odezwał się Benny i skinął głową w kierunku kuchni.
Opanowany do perfekcji bitch face wykrzywił twarz Jo.
– A czy moja mama wygląda na kogoś, kto rzuca się śnieżkami? Albo Bobby?
– Bobby może i nie, ale Ellen wydaje się być w dobrym nastroju.
– Bo miała okazję nakrzyczeć na Asha – parsknęła Jo. – A to zawsze jej polepsza humor. Cieszę się, że nie padło na mnie. Ostatnim razem myślałam, że ogłuchnę. Czyli co, postanowione?
Mężczyźni unisono kiwnęli głowami. Benny poszedł powiadomić resztę o ich planach i po nie więcej niż dziesięciu minutach wszyscy znaleźli się na werandzie, Mary, John i Bobby również, ale jako widownia. Jo, niczym światowej sławy trener, objaśniła zasady gry; każdy z uczestników mógł ulepić maksymalnie trzydzieści śnieżek i umieścić je w dowolnych miejscach, osoba trafiona trzy razy schodziła z pola bitwy na kwadrans, faul następował wtedy, gdy zawodnik ulepił dodatkową śnieżkę – karą za faul było nacieranie śniegiem przez wytypowaną przez ofiarę osobę. Wygrywa drużyna, której skład został trafiony najmniejszą ilość razy.
Rozpoczęła się wojna.

~*~

Do domu wrócili po godzinie. Mokrzy, zziębnięci, poturbowani, lecz śmiejący się w głos – i właśnie to się liczyło. Z początku Mary nie chciała ich wpuścić, ponieważ pokrywała ich warstwa sypkiego śniegu, a ona nie zamierzała tego sprzątać, więc musieli pomóc sobie strzepać z siebie nadmierny puch. Sam czerpał niezdrową przyjemność z możliwości dotykania całego ciała Lucyfera pod pretekstem przymusu Mary. Ależ sobie muskularnego chłopaka znalazł! Nie mógł się nadziwić. Potem to Lucyfer zajął się usuwaniem śniegu z kurtki i spodni Sama. Sam podejrzewał, że ów śnieg prędzej ulegnie stopnieniu.
Koniecznie musieli się przebrać, dlatego każdy ruszył w swoją stronę. Sam i Lucyfer po raz kolejny znaleźli się w sypialni młodszego Winchestera.
– Sammy, słońce ty moje, weź mi daj jakąś swoją koszulkę.
– W takim razie ty mi daj swoją. Fair, nie uważasz? – spytał, unosząc brwi w rozbawieniu.
– Um... Co do tego... Nie jestem pewny, czy ci się spodoba.
– Dlaczego?
Lucyfer pochylił się nad torbą, z której wygrzebał żółte zawiniątko i rzucił je Samowi. Starał się opanować drżenie dłoni, chociaż spokojnie mógł winą obarczyć lepienie trzydziestu śnieżek, a nie rodzący się w nim afekt. Wiedział, że to afekt, niepotrzebnie się oszukiwał. Przebiegł go delikatny dreszcz. Tym razem jednak od razu przyznał, że spowodowany on był myślą o założeniu na siebie części lucyferowej garderoby.
Rozwinął żółty kłębek, po czym zaczął się śmiać. Ze śmiechem tym walczył tylko przez dwie sekundy, później sobie odpuścił, bo nie widział sensu w powstrzymywaniu się.
– Mam tylko to – burknął Lucyfer i zabrał się za zdejmowanie przemoczonej koszuli.
– „Mam puste konto, ale jestem fajny”?
– Prezent od Baltazara – wymamrotał cicho, unikając jego wzroku.
Sam nie usłyszał bełkotu Lucyfera, o nie, był bowiem zbyt zajęty ocieraniem płynących mu po twarzy łez. Wielki, czarny, sprany napis zdobił przód żółtej koszulki, świadczący o częstym jej używaniu, a to jeszcze bardziej Sama rozbawiło, nie wiedząc czemu. Gdy w końcu opanował swój nieatrakcyjny rechot, popatrzył na wpół nagiego Lucyfera.
– Już? Pośmiałeś się? – spytał naburmuszony.
– Jak nigdy. W szafie coś znajdziesz. – Machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. – Naprawdę mi się podoba. Taka... życiowa.
– To był prezent, okej? Sam na pewno masz coś, w czym nie chcesz chodzić, ale zmuszają cię do tego okoliczności. Jak na przykład to. – Lucyfer wyciągnął z szafy sweter zrobiony przez Mary w zeszłoroczne święta. – Chyba nie powiesz mi, że ci się to podoba?
Sam starał się nie uśmiechać, ale dziecinny wybuch złości w wykonaniu obrażonego Lucyfera był komiczny. Ten piękny obrazek mogło dopełnić jedynie tupnięcie nogą, choć Sam wątpił, by jego chłopak zaliczał się do takiej grupy ludzi. A szkoda. Lucyfer najwidoczniej obraził się na śmierć, ponieważ z obojętnym wyrazem twarzy włożył na siebie wspomniany sweter, chcąc dać Samowi do zrozumienia, że z nim nie warto było pogrywać, a następnie odział się w dresowe spodnie Sama i z triumfalnym uśmiechem wyszedł z pokoju.
Sam stał przez chwilę w bezruchu, zastanawiając się nad sensem ludzkiego istnienia, a gdy po namyśle uznał, że jego istnienie sensu było pozbawione, zaczął się przebierać. Stare jeansy i koszulka Lucyfera, o jeden rozmiar za duża. Zestaw, w którym mógłby umrzeć.
Zszedł na dół. W kuchni, gdzie zastał resztę domowników, otrzymał od Mary ciepłą herbatę i kawałek szarlotki, którą przyjął z rozanielonym uśmiechem. W międzyczasie Lucyfer ostentacyjnie go ignorował, nie zaszczycając Sama ani jednym spojrzeniem. Sam wywrócił oczami.

~*~

– Czy moje słońce dalej się na mnie gniewa? – spytał Sam, przysiadając się do Lucyfera na kanapie i poklepał go dwa razy po udzie.
– Czyżby kłopoty w raju? – zaśmiała się Ellen.
– Zawsze musi być ten pierwszy raz – dodał Benny.
– A co to za smutna mina? – Sam zbliżył się do Lucyfera. Skąd wzięły się w nim te pokłady energii, nie wiedział, ale podobało mu się to. Teraz praktycznie siedział na kolanach Lucyfera i dotykał jego twarzy. – No, uśmiechnij się dla mnie.
– Zapłacisz mi za to – powiedział Lucyfer teatralnie. – Najlepiej od razu.
Mężczyzna wskazał palcem swój policzek, a Sam zamrugał w zdziwieniu. Nachylił się niepewnie i cmoknął go we wskazane miejsce, przez co Dean zaczął wydawać z siebie dźwięki sugerujące, że widok ten przyprawiał go o mdłości.
– Czy to wystarczy? – spytał Sam. – Czy mi wybaczysz? – dodał, nadając swojej wypowiedzi przesadnego dramatyzmu.
– Może. Ale będziesz się musiał bardziej postarać – mruknął tak, by tylko Sam mógł go usłyszeć.
Sama przeszły ciarki.
– Dziewczyny, proszę, nie przy ludziach – jęknął Dean, zakrywając oczy. Benny trzepnął go wierzchem dłoni. – To, że wygrałeś nie znaczy, że możesz molestować swojego chłopaka. Mój wzrok jest narażony na obrazy, których wolałbym mu oszczędzić.
– Z moim chłopakiem będę robił to, co mi się żywnie podoba. Mam rację, Luci? – spytał Sam i położył mu się na kolanach.
Za kilka godzin będzie żałował. Za kilka godzin. Teraz mógł się upokarzać, ponieważ teraz nikt go nie będzie rozliczał.
– Obiecałeś mi, że nie będziesz się tak do mnie zwracał – powiedział ponuro Lucyfer, lecz w jego oku Sam dostrzegł pewien błysk.
Lucyfer zaczął przeczesywać włosy Sama palcami, okazjonalnie drapiąc i masując skórę jego głowy. Chyba nawet zaplótł mu jednego albo dwa warkocze, Sam postanowił nie wnikać.
– Są święta.
– I w twoim odczuciu to cokolwiek zmienia?
– A jakżeby inaczej? Powinieneś być dla mnie milszy.
Z tej perspektywy – z milionem podbródków – Lucyfer wyglądał piekielnie nieatrakcyjnie, jednak na swój sposób uroczo, co nieodwracalnie chwyciło Sama za serce i nie chciało puścić. Uśmiechnął się do siebie. Oddałby wszystko, by móc tak spędzać każdy wieczór do końca życia.
– Jak się poznaliście? – spytała Ellen, zakładając nogę na nogę.
– Biblioteka nas połączyła – wyjaśnił Lucyfer, nim Sam zdążył otworzyć usta. – Ta tutaj księżniczka – palcem wolnej dłoni wskazał Sama – zapomniała oddać książkę w terminie i musieliśmy wysłać do niej stos upomnień, które, na moje szczęście, nic nie dały.
– Tak – wtrącił Sam zgryźliwie. – Tak, bo to moja wina, że listonosz tych listów nie dostarczył. Przyznaję się, ja zawiniłem.
– Dlatego szef zmusił mnie, żebym tę książkę odzyskał własnoręcznie…
– Nie doszło do rękoczynów…
– O mały włos…
– Perfidnie na mnie nawrzeszczałeś!
– Bo normalny człowiek bez obiekcji oddaje pożyczony przedmiot, z którego zwrotem zwleka!
– Gdybym dostał jakieś powiadomienie to jeszcze rozumiem. Ale nie! Od razu do mnie z krzykiem...!
Benny przerwał ich wymianę zdań wybuchem śmiechu, podczas gdy Jo zachichotała pod nosem, a Ellen pokręciła głową i popatrzyła na nich z politowaniem wypisanym na twarzy.
To było... miłe. Czy byłoby tak samo, gdyby przyprowadził jakąś przypadkową dziewczynę? Czy potrafiłby się jawnie do niej zalecać, mimo tego, że nic by ich nie łączyło? Czy może charakter Lucyfera i jego łatwość w nawiązywaniu kontaktów i lekkość improwizowania mu wszystko ułatwiały?
Lucyfer znów zaczął masować głowę Sama, niczym się nie przejmując, a zwłaszcza tym, że praktycznie wszyscy się mu przyglądali.

~*~

Po południe mijało im względnie spokojnie i w przyjemnej atmosferze. Winchesterowie otworzyli dodatkowe prezenty, a w zamian za drobne podarki nakarmili i napoili swoich gości, nie przyjmując słowa sprzeciwu. Rozmowy toczyły się na przeróżne tematy, od zeszłorocznych świąt, przez sytuację w kraju, po plany na wakacje. Jo opowiadała o szkole, do której się w przyszłym roku wybierała, Bobby poinformował ich o decyzji sprzedaży złomowiska, a Ellen raz czy dwa wspomniała o Zajeździe i podejrzanych typach często go odwiedzających.
Gdy wybiła godzina siódma wieczorem, wszyscy ciepło się ubrali i wyszli na zewnątrz, ponieważ już za kilka chwil miał się odbyć sąsiedzki konkurs na najpiękniej ozdobiony dom. Na ulicy pojawiły się inne rodziny, z Novakami włącznie, którym John nie poskąpił morderczych spojrzeń, by wspólnie podziwiać domy przystrojone pięknymi światełkami w wymyślnych aranżacjach.
Lucyfer zagwizdał z podziwem, patrząc na rezydencję Winchesterów, a następnie odpalił papierosa. Przy zaciąganiu się wydawał zdecydowanie erotyczne dźwięki, jednak Sam starał się tego nie słuchać i w pełni skupić na oglądaniu błyszczących choinek tuż przy chodniczku prowadzącym do malutkiego ganku. Tak, choinki były ciekawsze.
– John, muszę przyznać, postarałeś się w tym roku – powiedział Bobby.
– Ej! Ja też rozwieszałem!
– Tamto to pewnie twoja zasługa, co?
Mężczyzna wskazał odległe drzewko, praktycznie w całości zasłonięte przez ogromny świerk. Może to i lepiej. Ów drzewko nie robiło piorunującego wrażenia…
– Wypraszam sobie.
– Mon lapin, spokojnie, to drzewko jest najpiękniejsze z nich wszystkich. Dostrzegam w nim wielki potencjał.
– Dean – odezwała się Jo. – Inne choinki będą się z niej śmiały…
– Co poeta miał na myśli? – spytała Ellen ze zmarszczonym czołem.
– Nie rozumiecie sztuki.
– Ty chyba też.
Komentarz Jo wywołał śmiech wśród publiczności.
Po dziesięciu minutach wzajemnego dogryzania sobie zjawiło się jury, dzierżąc kartki, długopisy i trzy pucharki o różnej wielkości. Dwie kobiety i jeden mężczyzna zasiadający w radzie sąsiedzkiej przywitali się ze wszystkimi, wymienili kilka uścisków dłoni, kilka komplementów, kilka uwag, poinformowali o nadchodzących zmianach i projektach, aż w końcu zabrali się za ocenianie. Niektórzy naprawdę przeszli samych siebie, Sam musiał przyznać. Rodzina Miltonów na przykład. Po raz pierwszy postanowili wziąć udział w konkursie, a patrząc na ich posiadłość człowiek odnosił wrażenie, że patrzył w samo słońce. Albo tacy Trentonowie, odwiecznie toczący spór z Deanem. Cole najwyraźniej przelał swoją nienawiść w chęć pogrążenia Winchesterów, ale nie można zaprzeczyć – domek prezentował się na piątkę z plusem. Natomiast mijając dom Novaków, widz nie był w stanie się nie zatrzymać; Mikołaj z zaprzęgiem reniferów oświetlany przez milion lampek, armia małych, uroczych bałwanków i elfów, duże paczki przewiązane czerwonymi wstążkami… Sam zerknął na dom swoich rodziców, później na dom Novaków i znów na dom rodziców. Kiepsko to widział.
– Sam – jęknął Lucyfer i z miną zbitego psa podszedł do mężczyzny. – Zimno mi.
– Było się cieplej ubrać…
Lucyfer wpatrywał się w niego z niedowierzaniem wypisanym na twarzy przez bite piętnaście sekund. Przy szesnastej sekundzie Sam poczuł się nieswojo.
– No co? – spytał głupio.
– Czym sobie zasłużyłem na tak niewyrafinowanego chłopaka…? Zimno mi.
– I co mam z ty–OCH. Och, rozumiem…
Zaczerwienił się idiotycznie, po czym z lekkim zawahaniem objął Lucyfera, w jednej chwili zapominając o konkursie i tłumie ludzi. Wiedział, że była to jedynie gra, że robili to na pokaz, co nie zmieniało faktu, że obejmowanie Lucyfera na oczach kilkunastu ludzi sprawiało mu niebotyczną satysfakcję. Blondyn był wręcz idealnego wzrostu, Sam bez trudu mógł oprzeć podbródek o jego skroń i wdychać zapach swojego szamponu, pokrywający jasne włosy Morningstara. Lucyfer w tym czasie wsunął dłonie do tylnych kieszeni spodni Sama. Czy to było konieczne?
Pieprzyć.
Czas jakby stanął w miejscu, sąsiedzkie rozmowy przycichły, liczył się tylko on i Lucyfer. Przymknął oczy, pragnąc ze wszystkich sił zachować ten moment w pamięci, by zapamiętać kształt jego mięśni, temperaturę jego ciała i ten zapach, zapach swojego szamponu i czegoś więcej, co było zapachem Lucyfera. Gdyby ta chwila mogła trwać wiecznie…
– Ej! Zakochańce! – krzyknął Dean, posyłając fantazje Sama do wszystkich diabłów. – Tu są dzieci. Ekshibicjonizm jest potępiany przez społeczeństwo.
– O, uważaj, żebym nie powiedział ci tego samego! – odkrzyknął Sam i odsunął się od Lucyfera z posępnym wyrazem twarzy.
– Nie smuć się, mój drogi, możemy się poprzytulać w łóżeczku – powiedział zadziornie Lucyfer i pociągnął Sama za rękę, zmierzając w kierunku grupy ludzi.
– To groźba czy propozycja?
– Od ciebie zależy. – Mrugnął kokieteryjnie.

~*~

Ku ogromnemu zdziwieniu Johna, Sama, Jimmy'ego Novaka i połowy sąsiedztwa, rodzina Winchesterów zajęła pierwsze miejsce w konkursie. Jury szczególną uwagę zwróciło na nieumiejętnie przystrojone drzewko, rozczulając się nad faktem, że malutkie dziecko wzięło udział w corocznym dekorowaniu domów. Dean nie wyprowadził oceniających z błędu, niby to dla dobra Johna, lecz wszyscy doskonale wiedzieli, że mężczyzna nie chciał się pogrążać.
Gdy John ustawił duży, plastikowy puchar na kominku obok rodzinnych zdjęć, zaczęli świętować. Polał się eggnog, polał się cydr, polała się szkocka, rozlała się herbata przez nieuwagę Jo, która okropnym zrządzeniem losu i alkoholowymi zapędami Bobby'ego i Ellen została mianowana na kierowcę starego Forda. A po dwóch godzinach rzucania przekleństw pod adresem Novaków i gratulowania Johnowi – i Deanowi, rzecz jasna, wyłącznie dzięki niemu ów świętowanie było możliwe – trójka niespodziewanych kolędników postanowiła wrócić do Sioux Falls.

~*~

Sam brał właśnie długo wyczekiwany prysznic, gdy usłyszał pukanie do drzwi. Nie wiedząc czemu, zakrył się i spojrzał w miejsce, z którego dochodził dźwięk.
– Słońce, wpuść mnie, muszę umyć zęby.
– Erm, aktualnie jestem… zajęty?
Nie. To źle zabrzmiało.
To zabrzmiało bardzo, bardzo źle. Siłą powstrzymał chęć uderzenia głową w ścianę bądź „przypadkowego” utopienia się w brodziku.
– Aha? Czyli ja ci nie wystarczam? – oburzył się Lucyfer.
– Boże… Nie to miałem na myśli…
– To wpuścisz mnie czy nie? Chcę iść spać.
– Ugh. Chwila…
Chwycił pierwszy lepszy ręcznik i owinął się w pasie, po czym ostrożnie wyszedł z kabiny i ruszył do drzwi, zostawiając na płytkach mokre ślady. Z odrobiną szczęścia w drodze powrotnej poślizgnie się i przetrąci sobie kark. Wtedy skończyłyby się jego cierpienia.
Sekundę później do łazienki wszedł Lucyfer, wyjątkowo tym razem w swojej koszulce i białych, luźnych bokserkach w serduszka i popatrzył na Sama z przerażeniem w oczach. Zamknął za sobą drzwi.
– Jak mówię, że masz mnie wpuścić to wpuszczasz mnie bez gadania – syknął jadowicie.
– Możesz mi wyjaśnić dlaczego tak nagle zachciało ci się myć zęby?
– Już je umyłem, dla twojej wiadomości.
– Więc co to wszystko ma znaczyć?
Lucyfer wydał z siebie nieludzki dźwięk.
– Twój brat. Szedłem sobie spokojnie do naszego pokoju, a tu nagle słyszę go na schodach, no a że do łazienki było bliżej, chciałem mu udowodnić autentyczność naszego związku. Że nie mamy przed sobą tajemnic.
– I po to wpakowałeś mi się do łazienki?! – krzyknął ściszonym głosem.
– To było jedyne sensowne rozwiązanie. W tamtej chwili.
– Nie wierzę. Normalnie… Nie, nie wierzę… Z kim ja jestem…
– Z wysokiej klasy aktorem, któremu nieustannie rzuca się kłody pod nogi. A teraz kontynuuj to, co zacząłeś. Chętnie popatrzę.
Sam zaczerwienił się wściekle i ciaśniej owinął ręcznikiem.
– Wbrew temu, co mówił Dean, nie jestem ekshibicjonistą. Wynoś się stąd.
– Ale Sammy – jęknął przeciągle Lucyfer. – Ja też mam swoje potrzeby!
– Guzik mnie to interesuje.
– Czuję się zaniedbywany.
– To znajdź sobie nowego.
Lucyfer zaśmiał się perliście.
– Idę do łóżka, nie każ mi długo czekać.
– Dla niektórych warto czekać całą wieczność.
– Tak. Racja. To nic nie zmienia. Pospiesz się.
– Więc łaskawie wyjdź z łazienki.
– Czyli nie zmieniłeś zdania?
Dolna warga Lucyfera zaczęła się trząść.
– O nie, to na mnie nie działa.
Kłamstwo.
Działało i to doskonale, dlatego Sam chciał jak najszybciej pozbyć się Lucyfera z łazienki zanim dojdzie do czegoś, czego oboje mogliby następnego dnia żałować.
– Ech. No dobrze, widzę, kiedy sprawa jest przegrana.
Sam uniósł brwi.
W końcu – w końcu! – Lucyfer wyszedł z parnego pomieszczenia. Winchester ukrył twarz w dłoniach i rozmasował bolące skronie, po czym na powrót wpakował się pod prysznic pozwalając, by zimna woda zmyła z niego tę swoistą ekscytację. Coraz trudniej było mu udawać, ponieważ coraz częściej zapomniał, że między nimi tak naprawdę nic nie istniało, że łączył ich jedynie kontrakt na trzy stówy, że za dwa dni ich drogi się rozejdą i już nigdy więcej się nie spotkają, nie dotkną, nie porozmawiają. Wizja ta łamała mu serce.
Dziesięć minut wystarczyło, by Sam zebrał w sobie odwagę i powędrował do swojego pokoju, gdzie czekał na niego uśmiechający się od ucha do ucha Lucyfer. Mężczyzna odłożył telefon i poklepał miejsce obok siebie na stosunkowo małym łóżku. Sam za to wywrócił oczami. Nie mając innego wyjścia wpakował się pod kołdrę, uprzednio gasząc światło.
– Jakie plany na jutro? – spytał Lucyfer i odwrócił się na lewy bok.
– Dean i Benny prawdopodobnie pojadą do schroniska, a rodzice do znajomych, więc cały dom mamy dla siebie.
– No no, Sammy nareszcie przejmuje inicjatywę.
– Masz zboczony tok rozumowania.
– Dopiero teraz zauważyłeś? – parsknął.
– Zdążyłem wcześniej zaobserwować niepokojące objawy.
– A jednak nadal mnie kochasz…
– A czy mam inne wyjście?
– Hm… – zastanowił się teatralnie. – Nie masz. Przynajmniej jeszcze przez czterdzieści osiem godzin.
Lucyfer uśmiechnął się zawadiacko, ale Samowi nie było w tym momencie do śmiechu, zwłaszcza po usłyszeniu jego słów. Najwidoczniej Morningstar traktował go jak kolejnego klienta, najwidoczniej w taki sposób traktował wszystkie osoby, które się do niego zgłosiły, bo przecież na tym polegała jego praca.
Sam nie powinien robić sobie nadziei.
– Dobranoc – powiedział Sam i odwrócił się plecami do Lucyfera.
– Dobranoc, słońce.
Szablon wykonała Shalis dla WioskaSzablonów przy pomocy AlexOloughlinFan, subtlepatterns.